Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Lubliniec: Kpt. Stanisław Turski opowiedział o wydarzeniach, które znamy jedynie z kart książek

AKC
Fot. Daniel Dmitriew
W piątek, 4 marca, w Muzeum Edyty Stein w Lublińcu odbyło się spotkanie z człowiekiem niezwykłym, kapitanem Stanisławem Turskim pseudonim „Czarnocki”, żołnierzem wyklętym, jednym z ostatnich dwóch żyjących członków Brygady Świętokrzyskiej NSZ.

Kapitan Stanisław Turski do Lublińca przyjechał na zaproszenie Stowarzyszenia Soczewka - grupy młodych ludzi, którym bliska jest historia naszego miasta i regionu. Finałem wizyty było otwarte spotkanie dla mieszkańców Lublińca. Wcześniej kpt. Turski podzielił się swoimi wspomnieniami z uczniami lublinieckich szkół.

- Jestem kapitan. Nazywam się Stanisław Turski. Jestem prezesem Narodowych Sił Zbrojnych na okręg Górnośląski. Opowiem wam, jak wstąpiłem do brygady świętokrzyskiej. - rozpoczął swoją opowieść, której finałem były oklaski na stojąco.

„W 1943 r., 8 maja, do mojego miasteczka przyjechała karna ekspedycja. Kazali nam wychodzić na rynek. Na rynku stał hauptmann i dwóch esesmanów i przechodziliśmy koło niego. On wybierał młodych chłopaków jako zakładników i ci, których wybrał, byli prowadzeni do restauracji koszarowej.

Jej właścicielka była bardzo mądrą kobietą. Opiła tych Niemców opiła, dała im wódki, piwa i kiełbasy. Jak byli zamroczeni powiedziała do tych młodych, żeby uciekali, bo ich wybiją. Kto był odważny, to uciekł, a kto nie - został. Zostało trzech z mojej miejscowości i trzech z Krakowa. Przyjechali tu za żywnością, bo w dużych miastach głód był. Przywozili tu ubrania, bieliznę i wymieniali na żywność.

Przyjechał prokurator niemiecki z Buska Zdroju i pyta gdzie są zakładnicy. Wszedł do restauracji i pyta „tylko tyle?”. I oni się nie przyznali, że niektórzy uciekli. Kazał ich natychmiast rozstrzelać. Esesmani wypychali ich bagnetami z restauracji, a hauptmann stał za progiem i do nich strzelał. Wszystkich rozstrzelali. Rozpacz była ogromna. Ja poleciałem z kolegą, nazywał się Borowski, którego brat tam zginął - wziął jego głowę w ręce i na tych rękach on skonał. To była straszna tragedia.

Wtedy, jako 16-letni chłopak postanowiłem, że pójdę do partyzantki. Umówiłem się z dwoma kolegami, że to zrobimy. Wstałem rano, pożegnałem się z matką. Matka płakała i ja też. Wyszedłem z domu i czekałam na nich, ale nie przyszli, zdradzili mnie, woleli stać z boku. Tak nie można, to wojna, trzeba się bić z wrogiem. Kto będzie walczył o ojczyznę - matki, ojcowie? Młodzi!

W końcu poszedłem sam, nie znałem drogi. 8 km za moją miejscowością stali partyzanci. Spytałem się gospodarzy, którzy robili w polu i oni mnie pokierowali. Stał wartownik. Pyta, dokąd idziesz. Odpowiedziałem „do wos”. I zaprowadził mnie do kapitana. Powiedział, że nie może mnie przyjąć, bo akurat idzie na mszę. Tak było, bo my narodowcy to katolicy. Szliśmy zawsze do kościoła jak był wolny czas - modlić się za ojczyznę, za poległych. Kazał mi przyjść popołudniu. Było kilku oficerów, sanitariuszki i wybierali mi pseudonim. W końcu sanitariuszka powiedziała, że mam ciemne włosy i będę się nazywał Czarnocki.

W tej miejscowości staliśmy jeszcze w dni i poszliśmy pod Pińczów. Tam zostałem zaprzysiężony. Kapitan powiedział, że mam iść do zbrojarza po broń. Poszedłem, on wyciągnął z wozu karabin austriacki z I wojny światowej i wręczył mi go. Radość moja była ogromna. Ściskałem ten karabin jak świętość. Parę dni uczyłem się obsługi.

Pierwszą walkę stoczyłem z Niemcami w miejscowości Czarnocin. Tak jak do nas przyjechali do wioski i wybierali zakładników. Jeździ po jarmarkach, odpustach, ludzi zbierali. Jeden mieszkaniec uciekł i przyjechał do kapitana. Wyruszyliśmy natychmiast i ich zaskoczyliśmy.

Nabiliśmy ich sporo. Kapitan darował życie majorowi z tej ekspedycji, powiedział, że nam się przyda. Kazał mu iść do szkoły, gdzie byli zakładnicy, żeby powiedział, by broń zostawili.

To była moje pierwsza potyczka. Kolejna była pod Jędrzejowem, gdzie żandarmi niemieccy nie dali nam rady, lotnicy też nie dali rady. Potem nas atakowali pod Kielcami Mongołowie na takich małych koniach syberyjskich. Wybiliśmy większość, reszta uciekła.

Potem przyjechał pociąg pancerny. Nie było zabitych, ale byli ranny, m.in. mój kolega, Ślązak z Rybnika. Bardzo dzielny człowiek. Dwóch ich było. Ojciec nie podpisał volkslisty. Wysłali do go Niemiec, a syna wzięli do Gliwic.

Nasza brygada musiała się wycofywać. Ruszyliśmy na zachód, tu szliśmy przez waszą miejscowość! Mój kolega, który jest w Krakowie, ma 94 lata, nie mógł przyjechać, bo jest bardzo chory. Jego córka tutaj gdzieś jest w okolicy, jego dwaj synowie też. On się tutaj urodził - Stanisław Dubowski, jego ojciec był starosta, może ktoś z was go znał?

Poszliśmy na zachód, doszliśmy do Czechosłowacji. Tam był obóz koncentracyjny w Sudetach. Tam było tysiąc więźniarek różnej narodowości. Czesi nie chcieli nam pomóc, ale my powiedzieliśmy, że ci ludzie cierpią i trzeba im pomóc. W czasie obiadu zaatakowaliśmy, wybiliśmy większość. Przeżył komendant obozu.

W jednym z baraków były kanistry z paliwem. Czekali na rozkaz, by te kobiety spalić. Gdy otworzono drzwi, wychodziły stamtąd półtrupy. Oswobodziliśmy tysiąc niewiast i 10 tys. pracowników podziemnych, gdzie produkowano części do samolotów, które bombardowały Anglię. Czesi później nas przyjmowali na mieszkania, dawali jeść, ale nie pomogli w walce. A my później jeszcze rozbiliśmy Niemców i wzięliśmy ich do niewoli”.

- Zrobiłem coś dla Polski. A wy zróbcie drodzy Polacy jeszcze więcej, a Polska będzie piękna i zasobna - zakończył kapitan.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lubliniec.naszemiasto.pl Nasze Miasto