18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z o. Tomaszem Maniurą, zwycięzcą konkursu Dziennika Zachodniego i portalu naszemiasto.pl

Aneta Kaczmarek
Ma 33 lata, setki młodych ludzi za sobą, prawdziwą wiarę w sobie i tytuł Człowieka Roku Powiatu Lublinieckiego w plebiscycie Dziennika Zachodniego i portalu naszemiasto.pl. Ojciec Tomasz Maniura opowiada o ruchu Niniwa, Bożej Opatrzności, wyprawach rowerowych i smażeniu byka.

– Jak powstał ruch Niniwa?
– Wszystko zaczęło się jeszcze w Katowicach. Byłem młodym wikarym w dużej parafii. Proboszcz uczynił mnie odpowiedzialnym za oazę młodzieżową. Zacząłem organizować spotkania, ale nikt na nie nie przychodził. Nawet niedzielne ogłoszenia parafialne nie pomagały.

– To ojca nie zniechęcało?
– Udało mi się znaleźć kilku „starszych - młodych”, którzy kiedyś byli już w oazie. Zaczęli mi opowiadać jak dużo dało im członkostwo w oazie, co tam przeżyli, jakich ludzi poznali, jak się rozwinęli, że to umocniło ich wiarę. Poprosiłem, żeby pomogli mi zrobić coś podobnego dla młodych ludzi. Jeżeli to było dla nich wartościowe, coś im dało, to dajmy tę szansę innym. Powiedziałem, że sam tego nie zrobię. Musi być jakaś grupa, wspólnota ludzi, którzy razem grają, śpiewają, modlą się. Musi być do czego przyjść. I te kilka osób mi pomogło, spotykali, coś robili i tak 28 grudnia 2004 roku powstał nasz ruch Niniwa.

– To chyba trudne – zainteresować młodzież, przyciągnąć ją do Boga i sprawić, żeby wytrwała w wierze?

– Głównym założeniem grupy było, żeby ci ludzie stali się ewangelizatorami wśród swoich rówieśników. Pomyślałem, że jako zakonnicy możemy stworzyć grupę według charyzmatu św. Eugeniusza de Mazenoda, założyciela zgromadzenia Misjonarzy Oblatów MN. Chcieliśmy to zrobić w sposób twórczy, żeby wykorzystać talenty młodych. Bardzo szybko zaczęliśmy tworzyć jakieś spektakle, sami pisaliśmy teksty na podstawie Księgi Wyjścia, Księgi Jonasza, Apokalipsy i graliśmy to po kilkadziesiąt razy, w Polsce i za granicą. W spektaklach występowali amatorzy, ale to były prawdziwe sztuki, trwały godzinę, półtorej, grało po 40 osób. Wszystko było autorskie: scenariusz, kostiumy, scenografia itd. Tak to się zaczęło rozwijać i po dwóch latach była już setka ludzi, a zaczęło się od zera.

– Niniwa zrzesza młodzież również w innych miastach.
– Mieliśmy w naszej katowickiej grupie kilka mniejszych podgrup: teatralną, muzyczną, pantomimiczną, informatyczną, misyjną i była też grupa tworząca materiały formacyjne. Przygotowaliśmy wspólnie konspekty z tymi materiałami, bo bez tego nie wiadomo, jak działać. Dzięki nim nasze wspólnoty mogły powstawać także w innych miastach: we Wrocławiu, w Poznaniu, Lublińcu, Gdańsku, Kędzierzynie Koźlu itd.

– Jak Ojciec i Niniwa trafiliście do Kokotka?

– Kiedy nasz ruch nabrał rozmachu, trzeba było kogoś, kto bym nim pokierował. Kiedy przełożeniu zobaczyli, że pod dwóch latach mam na spotkaniach 100 osób, a co jakiś czas przyjeżdża nawet 400 ludzi (dwa razy w roku były ogólnopolskie zjazdy), to doszli do wniosku, że trzeba się tym zająć. Jako wikary musiałbym to robić po godzinach, czyli w nocy. Tak na dłuższą metę się nie da. Uczynili mnie więc ogólnopolskim duszpasterzem młodych, takim niezależnym, bo nie jestem wikarym ani proboszczem w diecezji. Trzeba też było miejsca, gdzie mogliby się spotykać ludzie Takim miejscem dla Niniwy został Kokotek.

– Dlaczego akurat ta miejscowość?
– Zadecydowała Opatrzność Boża, bo miało być inaczej. We wsi Solarnia oblaci mają kaplicę, taki domek, który stoi pusty, wokół są pola, na których można budować. Pomyślałam, żeby zacząć tam tworzyć miejsce spotkań dla młodych. Dowiedział się o tym biskup diecezjalny Wieczorek i zaproponował nam inną lokalizację. Okazało się, że biskup Wieczorek ma właśnie parafię w Kokotku i nie bardzo wiedział, co z nią zrobić, bo tamtejszy ksiądz odszedł na emeryturę, budynki były puste, zaniedbane, nie było pomysłu i ludzi. Poprosił naszego ojca przełożonego, żebyśmy tam poszli, bo to stwarza większe możliwości rozwoju ruchu Niniwa. Gdyby nie Opatrzność Boża, nikt by nie puścił dwóch młodych oblatów, żeby poszli do lasu nauczać ludzi, bo jest mało powołań i każdy ksiądz się liczy.

– I tak to się zaczęło…
– Mieliśmy w końcu prawdziwe centrum spotkań dla młodych ludzi. Robiliśmy weekendy dla młodych, przygotowaliśmy „Bunt Jonasza” na podstawie Księgi Jonasza, „Pustynną Burzę” - rekolekcje o modlitwie, ale w przystępnej, atrakcyjnej dla młodzieży formie. Mamy rekolekcje, „Kuźnię charakteru”, spotkania warsztatowe na różne tematy, łącznie ze sportowymi, , ale wszystko w duchu wiary. Wszystko po to, aby młodzież miała po co przyjeżdżać i rzeczywiście przyjeżdża z całej Polski. W Sylwestra przyjechało 130 osób i to nie tylko na samego Sylwestra, ale na 5 dni. Była dyskoteka, zabawa, ale i rekolekcje pt. „Alfa i Omega”, czyli początek i koniec, na podsumowanie roku w braterskim duchu.

– Są też rowerowe wyprawy, o których jest już dosyć głośno? Skąd wzięło się u Ojca to hobby?

– Nie jestem żadnym sportowcem, za żadnego kolarza się nie uważam. Nigdy nie pasjonowałem się sprzętem, nie znam nazwisk żadnych kolarzy, nie mam o tym pojęcia. To się zrodziło z potrzeby pracy z młodymi. Jeszcze w Katowicach zacząłem z nimi jeździć. Kiedyś mówią do mnie „Ksiądz, może pojechałbyś z nami na tydzień do Wilna?”. Pojechałem To byli amatorzy, ludzie nieprzygotowani, a taka wyprawa to wyczyn. Mieli rowery za 300 zł z supermarketu, które ważyły po 20 kg. Ja też nie miałem o tym pojęcia. Przeliczyłem, że jeśli chcemy do tego Wilna dojechać w tydzień, to musimy dziennie robić minimum 150 km. Jak oni to usłyszeli, to mnie wyśmiali. Nie mieliśmy zaplanowanych noclegów, nawet pieniędzy, tyle co na jedzenie. Obliczyłem, że trzeba by było wyjechać o 5 rano. Zastanawiałem, ile damy radę przejechać. Założyłem 35 minut i pół godziny przerwy, kolejne 35 i przerwa itd. Pojechało 12 osób. Po 100 km pobili rekord życiowy dziennego dystansu. Do wieczora przejechaliśmy 170 km. Drugiego znowu 170 km, trzeciego znowu 170m itd. Jak ci młodzi ludzie wysyłali SMS-y do domów, to nikt im nie wierzył. Potem mówią „Ksiądz, jak daliśmy radę do Wilna, to do Kijowa byśmy pojechali”. I pojechaliśmy.

– Ale na tym się nie skończyło.
– To był dopiero początek. Po Kijowie był Rzym, Jerozolima i Maroko. Ta ostatnia trasa była najdłuższa, liczyła ponad 5 tys. km. Jeździmy bez samochodu technicznego, bez pieniędzy, zaplanowanych noclegów. Każdy ma mniej więcej 30 kilogramów w sakwach. Śpimy tam, gdzie nam pozwolą. Ale to nie jest takie oczywiste, że jadą katolicy, więc śpią po kościołach. Podczas wyprawy do Jerozolimy jechaliśmy przez Rumunię, Bułgarię, Serbię, Grecję - to są wszystko kraje prawosławne. Potem tysiąc kilometrów muzułmańskiej Turcji, arabskie Syria i Jordania. Właśnie to wyzwanie, ta adrenalina pociąga młodzież. To taka życiowa przygoda i duży wyczyn. Przejechać 200 km, nie wiedząc, czy się umyjesz, czy nie. Człowiek nie wie nawet, gdzie będzie spał. Może na jakimś poboczu, pod drzewem, gdzie go mrówki oblezą. Zdarza się, że którejś nocy jakiś pies porwie reklamówkę z prowiantem. Tak bywa.

– Będzie kolejna wyprawa?
– Będzie, tym razem na Nordkapp. Byliśmy na południu Europy – Gibraltar, na zachodzie – Portugalia, teraz chcemy całkowicie na północ przez Litwę, Łotwę Rosję, St. Petersburg Finlandię i Norwegię. Wyruszamy 1 sierpnia. W marcu i kwietniu przyjmujemy zgłoszenia. Zgłosić może się każdy, ale zwykle połowa odpada. Niestety trzeba spełniać warunki fizyczne. Wiele osób zapala się po przeczytaniu książek z wypraw, bo takie wydaliśmy już dwie, ale nie każdy daje radę. W maju i czerwcu robię dwie wyprawy przygotowawcze dla kandydatów i próbuję ich zniechęcić. To są trudne trasy. Robimy po 200 km, śpimy byle gdzie, tak jak na prawdziwej wyprawie. Wtedy też się poznajemy, uczymy stylu jazdy w grupie. Ten kto wytrwa, jedzie na wyprawę.

– I pokonuje ojciec te wszystkie kilometry dla młodych?
– Dla mnie te wyprawy są sposobem, żeby przekazywać im wiarę. Dzisiaj jak się powie młodemu człowiekowi „przyjdź na rekolekcje”, to się szyderczo uśmiechnie. A wyprawa ich wciąga. To nie jest tak, że jadą wszyscy wierzący, bo są też ludzie spoza kościoła – jadą, bo to dla nich wyzwanie. Ja mam swój cel, to jasne. Jadę w imię Pana Boga, modlę się, każdego dnia odprawiam dwie Msze – rano w ramach zawierzenia, wieczorem wdzięczności. I ci młodzi to wszystko widzą. Ja naprawdę nie robię tam żadnych indoktrynacji. Panuje klimat wolności, bo żeby ludzie coś zrobili, muszą być wolni, muszą mieć prawo wyboru. Najczęściej wystarczy 4 –5 dni i oni sami do mnie przychodzą i mówią „proszę Księdza, ale ten Pan Bóg to naprawdę istnieje”, poważnie, tak mówią. „On taki dobry, On z nami jechał na takim niewidzialnym rowerze, On przed nami jedzie i prowadzi nas od jednych dobrych ludzi, do następnych dobrych ludzi”. I oni rzeczywiści tego doświadczają.

– Doświadczają dobra?
– Przykłady można mnożyć. W drodze do Jerozolimy jechaliśmy przez Turcję – nocą, bo w dzień było za gorąco. Przypadkowo spotkany muzułmanin zrobił nam o 2 w nocy jajecznicę, dla wszystkich, za darmo. Inny podzielił się chlebem figowym i miodowym ciastem. Wiedzą, że jesteśmy chrześcijanami. Kiedyś jeden nam powiedział „dla was Jerozolima, dla nas Mekka, każdy jest pielgrzymem”. Teraz się bałem jechać do Europy Zachodniej, tam jest cywilizacja, nie można gdziekolwiek spać, jest inaczej. Ale tam też doświadczyliśmy pomocy. Na przykład w Bawarii. Jedziemy przez szczere pole i nagle dopadła nas straszliwa burza. W oddali zaczynała się wioska, widać było stodołę i taki duży daszek. Schowaliśmy się pod nim – mokrzy i zmarznięci. Nagle otwierają się drzwi domu naprzeciwko, a drzwiach swoi mężczyzna i woła nas do środka. Nie znali nas przecież, nawet nie wiedzieli, że jestem księdzem. Gospodarz zaprosił nas do domu, mówi „tutaj możecie się ogrzać, ciuchy w kotłowni wysuszyć, tam są łazienki”. Jego żona przygotowała gorącą czekoladę, zrobiła kakao, poznosiła konfitury ze spiżarni. W Hiszpanii też mieliśmy ciekawą przygodę. Od Pandory jeździliśmy. W zasadzie to zasypialiśmy nad kierownicami – to możliwe. Zajechaliśmy do pewnej wioski. Była pierwsza w nocy. Myślałem, że każdy już śpi. Droga prowadziła do rynku, nie szło go minąć. A my słyszymy jakiś hałasy, orkiestra, muzyka. To była taka wiejska fiesta, podczas której 10 chłopa rytualnie zabija byka. Jak się dowiedzieli, że my jedziemy z Polski na spotkanie z papieżem, to posadzili nas tam na środku tego rynku, ciasta nam dali, herbaty, kawy narobili i oczywiście poczęstowali smażonym mięsem z byka. Nawet swojego księdza obudzili. Mówię „nie budźcie tego biedaka”, pierwsza w nocy już była. A on jechał 10 km, bo tam jest jeden ksiądz na kilka miejscowości. Wałówki na dwa dni nam wystarczyło. Takich przykładów jest bardzo dużo, bo my rzeczywiście jedziemy „na wiarę”. Ci młodzi to widzą, to doświadczenie jest tak mocne, że sami stwierdzają, że Pan Bóg istnieje.

– I pomaga w drodze?
– Owszem. Kiedyś przed Andorą w Pirenejach spotkaliśmy francuskiego kolarza. Miał specjalistyczny sprzęt, trzykilogramowy rower, a my po 30 kg bagażu. Przed nami był pionowy podjazd, 46 km w górę. I zaczął nas przekonywać, że nie damy rady: „trzeba mieć w nogach, sercu i w głowie, żeby go pokonać”, mówił. A ja mu odpowiedziałem „mamy w nogach, sercach i głowach”. I udało się.

– A jak z dyscypliną podczas takich wypraw?
– Jestem liderem, więc oczywiście muszę trzymać rygor i dyscyplinę. Nie może być tak, że ktoś chce dłużej pospać czy odpocząć. Kiedyś nawet miałem pewien niechlubny przydomek, ale o tym nie będę opowiadał (śmiech). A na poważnie, to taka wyprawa wymaga nauki jazdy w grupie, bo to się jeździ zupełnie inaczej niż samemu. Trzeba uważać, żeby się nie pozabijać, bo to jeden za drugim jedzie, trzeba patrzeć, jak auta hamują. Bez dyscypliny mogłoby być niebezpiecznie.

– Ale młodzi Ojcu ufają i to oni w głównej mierze przyczynili się do tytułu Człowieka Roku Powiatu Lublinieckiego.
– Jestem pewien, że to młodzi na mnie głosowali. W ogóle nie miałem pojęcia o tym, że mnie zgłoszono. Byłem w Wodzisławiu Śląskim i tam prowadziłem rekolekcje, fajnie bo akurat dla młodzieży. I zadzwonił Krzysiek z Katowic i pyta „czy Ojciec wie, że jest człowiekiem roku?”. A jeszcze nie byłem. I mówi, że jest taki konkurs na człowieka roku i zostałem nominowany. Nie miałem jak sprawdzić, bo nie było dostępu do internetu. Dopiero po 3 dniach jak wróciłem, wchodzę na Facebooka i widzę jak tam wszyscy wypisują na profilach „głosujcie na ojca Maniurę!”. Rzeczywiście dużo ich było. I tak się dowiedziałem o plebiscycie.

– Co dla ojca oznacza ten tytuł?

– Przede wszystkim serdecznie wszystkim dziękuję. Bardzo się ucieszyłem, to świadectwo, że ludzi doceniają to, co robię. Jestem zaszczycony, ale nawet sam ten tytuł nie jest tak ważny, jak to, że człowiek ma za sobą ludzi. Wynik plebiscytu, mobilizacja młodych, ich zaangażowanie pokazały, jak wielu ludzi utożsamia się z ruchem Niniwa. To ma dla mnie największą wartość.

– Przełożeni pogratulowali?
– Przełożeni wiedzą o plebiscycie, o tytule i serdecznie mi gratulowali. W ogóle gdzie się nie pojawię, w Lublińcu czy nawet dalej, to wszyscy mówią „witamy człowieka roku”. To jest bardzo miłe. Gdzie się nie pojawię, to wszyscy pytają kiedy impreza. Nie planuję takiej, ale ostatnio stawiam dużo kaw (śmiech).

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lubliniec.naszemiasto.pl Nasze Miasto