Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Malbork. Jadą starą karetką przez świat. Raport z podróży (odc. 5) - Erdene Zuu i Karakorum

Aleksandra Wiśniewska
Andrzej Wiśniewski/peryferie.com
Od 14 czerwca trwa wyprawa malborczyka Andrzeja Wiśniewskiego i jego żony Aleksandry przez świat. Andrzej nadsyła piękne zdjęcia, a Ola - reportaże. Ostatnio mieli problemy ze swoim wehikułem - starym ambulansem, ale jadą dalej. Oto relacji z etapu mongolskiego.

Czekamy w kolejce po bilety do buddyjskiej świątyni Erdene Zuu. Wśród masy lokalnych jesteśmy jednymi z niewielu obcokrajowców, co czyni nas przedmiotem zerknięć kątem oka, wskazywania palcami i szeptów zakończonych chichotami. Nagle jeden ze współczekających zbiera się na odwagę. Ciągnie za rękę i hucznie coś po mongolsku tłumaczy. Z podtykanego nam pod nos telefonu wnioskujemy, że chce sobie z nami zrobić zdjęcie. Pozostali przyglądają się w napięciu. Zgodzą się czy nie? Chichoty milkną. Szepty rwą się w pół słowa. A my? Pozujemy do zdjęcia z odważniakiem, którego animusz prawdopodobnie wiąże się z procentami w wydychanym powietrzu.

Pięć minut później, kiedy już wszyscy w promieniu pół kilometra mogą pochwalić się naszą podobizną w smartfonie, wchodzimy na dziedziniec tego, co pozostało po kompleksie buddyjskich świątyń Erdene Zuu.
Kompleks powstał w 1585 roku, kiedy to buddyzm został uznany za religię państwową Mongolii. Kiedyś mógł pochwalić się sześćdziesięcioma świątyniami i miejscem dla niemal tysiąca rezydujących mnichów. Ale świetność ta nie wytrzymała starcia z wojnami, grabieżami i polityką. W latach trzydziestych w ramach czystek religijnych komuniści zrównali miejsce z ziemią, zostawiając jedynie trzy istniejące dziś budynki. Co ciekawe, o ich zachowaniu zadecydował Stalin, który na ich przykładzie chciał pokazać zagranicznym sąsiadom, że komunizm zezwala na wolność religijną.

Masywne budynki z pobielanej cegły uginają się pod wspaniałymi, kilkupoziomowymi dachami wykańczanymi zieloną ceramiką. Ich wnętrze lśni złotem posągów Buddy i buddyjskich bóstw. Po obu stronach głównej bramy stoją dużo mniejsze, ale równie bogato zdobione budynki. Niemal całe ich wnętrze zajmują bębny modlitewne. Resztki wolnego miejsca zapełnia mrowie zatopionych w modłach ludzi. Kiedy usta bezgłośnie poruszają się w modlitwie, dłonie obracają masywny walec zgodnie z ruchem wskazówek zegara, łącząc w medytacji ciało i ducha.
Po wizycie w kompleksie głównym idziemy w stronę odległego krańca placu, gdzie stoi drewniana, niepozorna brama. Prowadzi na zarośnięte trawą podwórze z krzyżem wąskich żwirowych ścieżek. U szczytu podwórza wznosi się biały dom. Mimo że leciwy, cieszy oko złotymi zdobieniami i misternie rzeźbionymi ornamentami. Z jego drzwi wychyla się uśmiechnięta twarz odzianego w bordowe szaty mnicha. Dziś to tu rezyduje ich garstka, która stara się przywrócić religijne znaczenie historycznemu miejscu.

Budynki świątynne stoją ściana w ścianę z Karakorum, a raczej z tym, co pozostało po dawnej stolicy Imperium Mongolskiego. W 1235 roku Ögedei – trzeci syn wielkiego Dżyngis-chana – przemienił niewielką osadę gerów, jaką tu zastał, w potężne, kosmopolityczne miasto. Kościół, meczety, świątynia buddyjska i przybytki pogańskie zgodnie koegzystowały obok siebie. Karakorum było siedzibą polityczną i kulturalną. Mieszkali tu najwspanialsi rzemieślnicy i rękodzielnicy. Ich dziełem było słynne Srebrne Drzewo Karakorum – potężna rzeźba wykonana z metali szlachetnych ze srebrnymi owocami wiszącymi z gałęzi. Cztery złote węże wiły się wokół pnia drzewa. Kiedy automatyczny anioł stojący na szczycie rzeźby przykładał do swych ust srebrną trąbkę, z paszcz gadów wypływały najlepsze alkohole świata na uciechę Ögedei i jego gości. Karakorum było dumą Mongolii przez 25 lat, kiedy to nowy chan przeniósł stolicę do Khanbaliq – dzisiejszego Pekinu.

Dziś pozostała po nim tylko wielka połać zieleni pomiędzy murami o wychodzących na cztery strony świata bramach. Z rzadka nasze stopy natykają się na kamienny zarys jakiejś budowli. Kilka kamieni ułożonych w geometryczny kształt. Może kiedyś ktoś tu mieszkał? Bił rozżarzony metal, formując go w ornament lub miecz? Może modlił się do swoich bogów o spełnienie najskrytszych marzeń? Ciężko nie poddać się melancholii, wiedząc, co kiedyś strzegło pobielane obwarowanie.

Melancholia melancholią, ale nam trzeba ruszać dalej. Droga z Karakorum do Arwajcheer zapowiada się bardzo dobrze. Suniemy radośnie pięknym, gładkim asfaltem wśród bezkresnego soczyście zielonego stepu. Dwadzieścia kilometrów później asfalt głównej drogi zmienia się w pas zbitego, spękanego słońcem piachu. Stopniowo, nawet i ta droga zaczyna niknąć. W końcu przed nami wiją się tylko dwa paski wyjeżdżonych w trawie śladów.
Jest pięknie.
Gładkie stepy zaczynają wznosić się w łagodne wzgórza. Darń trawy okrywa je jak puchowy dywan. Na linii horyzontu niezmącony błękit nieba tuli się do zielonego puchu. Raz po raz torują nam drogę wełniane korki drogowe. Becząc i mecząc, stada owiec wierzgając czmychają spod kół. Ich paniczna ucieczka śmieszy nadmiernym dramatyzmem przy naszym ślimaczym tempie.

Wreszcie dwa paski wyjeżdżonych śladów mnożą się w chaotyczne nici biegnące we wszystkich kierunkach. Bawimy się, jadąc raz jedną, raz drugą siatką. Czasami wytyczamy naszą własną, prywatną drogę niczym odkrywcy, zostawiając swój ślad na mongolskim stepie.
W końcu przed nami zaczyna łyskać srebro. Chciwie jedziemy w jego kierunku, tylko po to, żeby skończyć w błotnistej mazi rozlewiska kryjącego się w trawie. Za nim wije się żywe srebro rzeki, którą jakimś cudem musimy przeciąć.
Wycofujemy. Jedziemy w górę strumienia. Rozlewisko. Daleko w dole nurtu – to samo. Kluczenie w górę i dół rzeki zmienia naszą uroczą wyprawę we frustrującą mękę, a nas w parę zacietrzewionych kocurów.
- Zwolnij! Nie czujesz, jak trzęsie?!?
- To co? Mam się zatrzymać i pchać ten samochód?
- Stój! Dziura!
- Widzę przecież!!! Chcesz prowadzić, jak taka ekspertka jesteś?!?
Raz po raz wychodzimy z samochodu badać kolejne części strumienia i jego brzegu. Za każdym razem wracamy coraz bardziej wściekli.
Ostatnia deska ratunku to wąski przesmyk rzeczułki kryjący się w cieniu wzgórza. Brzeg jest gładki i suchy. Ale zbyt wysoki. Rzeka zbyt głęboka.
- Nigdy stąd nie wyjedziemy!
- Nie histeryzuj!
- Mówiłam, żeby nie…
Przerywamy wrzaski w pół słowa i patrzymy zahipnotyzowani, jak zachodzące słońce zmienia naszego srebrnego wroga w płynny ogień. Oświetlone promieniami wzgórze wychodzi z cienia i odkrywa przed nami misterny haft z polnych kwiatów. Z niemal niewidocznych gerów zaczynają schodzić się krowy, łypiąc podejrzliwie długorzęsymi ślepiami w stronę nowych okazów u wodopoju.
- Wyciągaj stolik i krzesła. Zostajemy na noc.
Zostaliśmy na trzy. A rzekę udało się w końcu przejechać bez problemu i w iście rajdowym stylu.

Tekst: Aleksandra Wiśniewska
Zdjęcia: Andrzej Wiśniewski
www.peryferie.com

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malbork.naszemiasto.pl Nasze Miasto