Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii". Na czym polega fenomen sagi? (rozmowa NM)

Karolina Kowalska
hobbit bitwa pieciu armii
hobbit bitwa pieciu armii materiały prasowe
"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" - przed nami premiera filmu wieńczącego kinową sagę. Na czym polega jej fenomen? Opowiada nam krytyk filmowy i filmoznawca Jakub S. Konefał, wykładowca na Uniwersytecie Gdańskim: - Lubimy oglądać ekranizacje Tolkiena, bo tęsknimy za powrotem do natury, jasnym podziałem na dobro i zło oraz za bezwarunkową przyjaźnią - mówi. Zgadzacie się? Przeczytajcie całość!

"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" - przed nami premiera. Na czym polega fenomen sagi?

Skąd Pana zdaniem bierze się fenomen opowieści Tolkiena i innych fantastycznych historii, takich jak chociażby święcące ostatnio triumfy, "Igrzyska Śmierci"?

Zacznijmy może od stwierdzenia, że wymienione przez Panią pozycje to jednak dwa nieco inne filmy. U Tolkiena mamy na początku wizję prawie utopijną (tak stworzono np. sielskie Shire) wrzuconą w konwencję świata fantasy, który staje się zagrożony złem. Wyidealizowane postacie z powieści i jej ekranizacji muszą zapobiec działaniom mającym doprowadzić ich uniwersum do statusu antyutopii. Samo określenie Mordor weszło nawet do współczesnego języka polskiego i oznacza przecież świat, w którym nie daje się już normalnie żyć. Znam osoby nazywające tak korporacje, w których pracują.

Z kolei „Igrzyska śmierci” to czerpiąca z science fiction antyutopia, w dodatku skierowana głównie do nastolatków i, co gorsza, o wiele uboższa znaczeniowo. W obu przypadkach popularność tego typu produkcji można podsumować słowami z wprowadzenia do pierwszej części ekranizacji „Władcy pierścieni”. Galadriela mówi tam, że świat się zmienia. My też żyjemy w czasach bardzo dynamicznych zmian.

Teoretycy ponowoczesności czasem odwołują się wręcz do nazwania ich „międzyczasem” – taką trwającą już od półwiecza „poczekalnią” na jakiś wiszący w powietrzu zwrot kulturowy. Tego typu niepewność połączona z tzw. „szokiem szybkości” wynikającym z błyskawicznie postępującego rozwoju technologicznego, ale i poczucie zagrożenia wciąż rodzącymi się konfliktami, wywołują zdaniem niektórych badaczy kultury współczesnej tęsknoty za uniwersum bardziej stabilnym.

A takie oferuje fantastyka spod znaku Tolkiena

Taki świat znajdziemy właśnie w historiach stworzonych przez Tolkiena, który jako żołnierz sam doświadczył okropności I wojny światowej, po czym, pracując w latach 30. XX wieku nad „Hobbitem”, dostrzegał symptomy nadchodzącej kolejnej wielkiej „zawieruchy dziejowej”.

Pomysł tworzenia opowieści mających być odpowiednikami dawnych wielkich narracji, nazwanych przez autora „Władcy pierścieni” mythopoejami był próbą sięgnięcia do wielkich tekstów kultury (takich jak poemat „Beowulf” czy islandzkie sagi) i dopasowania ich treści do nowej wrażliwości i zmieniającej się duchowości Zachodu.
Z czasem, wraz z pogłębianiem się przyjaźni Tolkiena z C.S. Lewisem i innymi Inklingami historie z jego głowy nabierają coraz bardziej para-religijnych kontekstów, choć na szczęście nie stają się tak bardzo chrześcijańskie jak cykl o Narnii Lewisa. Znamienne, że owe duchowe poszukiwania z „Władcy pierścieni” świetnie odczytali hippisi – pierwsi oddani fani prozy Tolkiena w USA.

Jakie tęsknoty realizujemy, oglądając te filmy?

Tęsknimy za powrotem do prostego życia, jakie toczy się w Śródziemiu. Tęsknimy za powrotem do natury, bezwarunkową przyjaźnią, wielkimi przygodami i światem wyobraźni z dzieciństwa oraz wyraźnymi podziałami na dobro i zło. Z drugiej strony zdajemy sobie boleśnie sprawę, że świat jest tak wyraźnie binarny tylko w prostych historiach – szukamy jednak uparcie tego dziecka w sobie – choć przecież nie wszyscy kupują konwencje kosmicznych czy fantastycznych światów – część osób, która słyszy o magii na ekranie czy fruwających taksówkach woli jednak świat mniej eskapistyczny.

A może nie świat magii i marzeń przyciąga widzów do kin tylko po prostu rozmach produkcji?

Kinematografia to gigantyczna machina do robienia olbrzymich pieniędzy. Wielkie bannery z „Hobbita” wiszą już w Gdańsku i Warszawie od wielu tygodni, a jedna z polskich telewizji reklamuje (chyba autoironicznie) emisję pierwszej części nowej trylogii Jacksona jako największe wydarzenie szklanego ekranu w tym roku.
Dochodzi tu jeszcze marketing wirusowy w Internecie – różnego rodzaju zapowiedzi kolejnej premiery i ciekawostki z planu podsycają naszą ciekawość. Superprodukcje wchodzą do kin w czasie ważnych momentów w roku – wakacji i świąt. Jednak nawet osoby świadome takich zabiegów dają się porwać szaleństwu. Sam co roku wybieram się z przyjaciółmi w drugi dzień świąt na kolejne odsłony fantazji Petera Jacksona, choć dobrze wiem, że nabijam kieszenie spryciarzom z fabryki snów. Obcowanie z tego typu kinematografią daje bowiem także sporo radości.

A przecież większość z nas stara się żyć „od przyjemności do przyjemności”, umartwianie się (jeśli nie wiąże się z odchudzaniem lub siłownią) nie jest zbyt modne w cywilizacjach konsumpcyjnych XXI wieku. Ważne, aby zachować umiar – żyjąc samą popkulturą skazujemy się na banalną egzystencję.

Historia "Hobbita" podzielona jest na trzy filmy. Czy rzeczywiście fabuła jest tak skomplikowana, że trudno byłoby ją zawrzeć w jednym obrazie?

Jasne, że chodzi o cyniczne zarobienie pieniędzy. Z drugiej strony, nawiązując do hedonistycznej pogoni za przyjemnościami z wcześniejszego wątku – dzięki płodnej inwencji scenarzystów dostajemy potrójną dawkę zabawy. Rozciągnięcie skromnej fabuły „Hobbita” niczym gumy do żucia z pewnością rozwściecza ortodoksyjnych fanów prozy Tolkiena, jednak cała reszta z chęcią poszłaby i na część czwartą, stworzoną choćby z przypisów do cudownie odnalezionych kolejnych notatek mistrza.

Przy okazji kolejnych premier "Władcy Pierścieni", "Hobbita" czy "Harry'ego Pottera" możemy zobaczyć jak w soczewce działania machiny marketingowej - są figurki, komiksy, stroje, promocje w fast foodach, albumy, etc. Skąd się to bierze akurat przy fantastyce?

Pomysł łączenia szeregu innych produktów z kinowym lub telewizyjnym dziełem wykorzystywała już dawno temu, w latach 50. i 60. m.in. wytwórnia Walta Disneya. Mało kto dziś w Polsce pamięta np. o modzie w USA na figurki, komiksy i opowieści związane z wykreowanym przez ludzi Disneya szaleństwie na punkcie amerykańskich traperów z czasów Dzikiego Zachodu.

Słynne czapeczki z oposów noszone przez bohaterów dzikiego pogranicza, takich jak Davi Crockett czy Daniel Boone, były wówczas szczytem marzeń każdego dzieciaka. Owa moda miała także ideologiczne podteksty, związane z Zimną Wojną.

Sam zaś pomysł kreowania na ekranie fantastycznych mitologii dla wiecznych dzieci przypisuje się Stevenowi Spielbergowi i George’owi Lucasowi – twórcom filmów określanych w Polsce terminem Kino Nowej Przygody. Obrazy te miały umożliwić widzom powrót do nieskomplikowanych opowieści, które pamiętali z młodości – m.in. awanturniczych i fantastyczno-naukowych historyjek z lat 50.

Czyli filmowcy rozkręcili modę na tematyczne gadżety i zabawki?

Najsprytniej postąpił Lucas, który w kontrakcie do „Gwiezdnych wojen” podobno zrzekł się zysków ze sprzedaży biletów. Jak głosi filmoznawcza legenda - Lucas zażądał za to kontroli finansowej nad wszystkimi gadżetami związanymi z uniwersum Star Wars. No i oczywiście zarobił na tym krocie.

Natomiast ów wybuch mody na rozbuchane wizualnie i niezbyt skomplikowane fabuły Kina Nowej Przygody już w latach 80. budził (także w Polsce) wielkie emocje wśród badaczy kina – obawiających się jego infantylizacji i zepsucia gustów publiczności. No i jak się okazało formuła wielkiego widowiska od tego czasu ma się cały czas świetnie, choć duża liczba widzów na festiwalach promujących poważniejszą sztukę filmową udowadnia także, że kino autorskie jest nadal bardzo potrzebne.

Widać także sporą subkulturę fanów tych sag - organizują zloty, wspólne, uroczyste premiery, przebierają się w stroje filmowe, prowadzą fanpage - jak to wyjaśnić?

O ile pamiętam współcześni marketingowcy mówią tu bodajże o strategii „długiego ogona”. Jeśli produkty popkulturowe potraktujemy jako wielkiego dinozaura, to jego olbrzymie cielsko – np. film (w który trzeba zainwestować dużo pieniędzy) ma oczywiście dużą szansę, aby przynieść zyski. Jednakże podobne zyski można osiągnąć, inwestując również w długi ogon diplodoka (w poważniejszych publikacjach ukazywanego po prostu jako wykres statystyczny). Okazuje się bowiem, że mnóstwo małych rzeczy powiązanych tematycznie z brzuchem bestii, zebranych razem, da także całkiem niezłe zyski.

Dostęp do Internetu pewnie sprzyja takim działaniom?

Poligonem do promocji tego typu działań jest oczywiście Internet. Znajdziemy tu mnóstwo osób pragnących dopisywać własne historie do tekstu głównego – tak, aby ukochana przez nich opowieść nigdy się nie skończyła. Dlatego producenci filmowi, telewizyjni oraz przedstawiciele rynku gier komputerowych tak wielką uwagę przywiązują do imprez pokroju konwentu Comic-Con w USA. Poczucie chęci przebywania razem, tworzenia wspólnoty to wspaniała możliwość integrowania osób, które kiedyś poprzez swoje nietypowe zainteresowania pozostawały na marginesie społeczeństwa.

Nie bez powodu postacią popularną w dzisiejszych tekstach kultury jest tzw. „nerd” – zdziwaczały wieczny chłopiec w starych swetrach i wielkich okularach. Seriale takie jak „Krzemowa dolina” Mike’a Judge’a wieszczą wręcz, że to właśnie tego typu ludzie będą niebawem rządzić światem.

Jak ocenia Pan poziom i jakość sztuki filmowej w "Hobbicie"?

Nie za bardzo mogę przyzwyczaić się do zwiększonej ilości klatek na sekundę w filmie i cyfrowo ostrego obrazu. Mam też wrażenie, że trójwymiar, wraz z nadmierną moim zdaniem ilością efektów komputerowych, sprawiają, że nową trylogię Jacksona odbiera się jako „bardziej sztuczną” niż „Władcę pierścieni”. Zwłaszcza „psychodeliczna” scena z objawienia się Gandalfowi emanacji Saurona z „Pustkowia Smauga” była moim zdaniem momentem, w którym twórcy wyraźnie przeszarżowali i zamiast mnie przerazić – rozśmieszyli. Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że technika musi gnać do przodu i dla młodszych, wychowanych na obrazie HD widzów celuloidowe ziarno, którego „ciepło” bardzo lubię, może wydać się jakimś kosmicznym anachronizmem.
Przede wszystkim jednak filmy takie jak „Hobbit” nie pretendują do bycia dziełami sztuki filmowej – to po prostu świetnie zrealizowane widowiska i w swojej kategorii stanowią najwyższą klasę.

Natomiast badanie spójności scenariusza, omawianie portretów psychologicznych postaci czy udowadnianie, że jest to dzieło nadające się do kin studyjnych, wymagałoby sporego trudu, choć pewnie i to da się zrobić.
Kiedyś uśmiałem się do łez, słuchając dwóch znajomych filmoznawców, kłócących się czy film „Kto wrobił królika Rogera?” to dzieło artystyczne. Obaj są zaprawionymi w akademickich debatach profesorami, dlatego znakomicie używali poważnych argumentów na „za” i „przeciw”. Osoba z boku mogłaby się wręcz nie zorientować, że chodziło jedynie o „piwną sofistykę”.

Dlaczego najpierw oglądaliśmy przygody z "Władcy Pierścieni" i wbrew chronologii wracamy do "Hobbita"?

Książkowy „Hobbit” był historią prostszą, na początku planowaną wręcz jako dzieło dla młodszych odbiorców. Prawdopodobnie producenci zdecydowali, że lepiej zacząć od „wysokiego C”. No, a potem postanowiono rozpulchnić fabułę, aby zrobić z niej kolejną trylogię.

Pamiętam, że gdy się o tym dowiedziałem, nie mogłem w to uwierzyć. Myślę, że czynnik finansowy był tu najważniejszy. Podobno następny w kolejce ma być „Silmarillion”. Uważam, że to powieść bardzo trudna do zekranizowania, i chyba chciałbym, aby przemysł filmowy pozostawił ją wyobraźni czytelnikom.

Co sprawia, że w dużej mierze, te filmy są czytelne nawet dla osób, które nie czytały książek?

Tego typu produkcje oparte są na schematach, które dawno temu opisał już Władimir Propp w swoim tekście „Morfologia bajki”. Wykazał on, że bardzo wiele narracji składa się z bardzo podobnych, powtarzalnych struktur. Kiedyś zawierano je w mitach, legendach, baśniach i bajkach, dziś pełno ich w kinie, telewizji, komiksach i grach komputerowych. W jednym z odcinków serialu stacji Showtime pt. „Ray Donovan” bohater grany przez Jona Voigta kupuje sobie nawet podręcznik pisania scenariuszy filmowych i dopasowuje tworzoną narrację właśnie do struktur mitycznych, tak aby byłe one czytelne dla większości widzów.

Protagonista musi tu wyruszyć w podróż, wykonać szereg zadań, po czym przejść wewnętrzną przemianę. A my, paradoksalnie, chcemy to ciągle oglądać, kierując się maksymą postaci z „Rejsu” Marka Piwowskiego, stwierdzającą, że „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.

Zobacz także: Gadżety Hobbitomaniaka. Musisz je mieć!

Czy popularność filmów tego typu będzie jeszcze rosła?

Kino artystyczne bywa najczęściej trudne. Stawia opór odbiorcy. Potrafi zepsuć humor, czasem nawet zmienić tok myślenia. A ludzie chcą przecież najczęściej dobrze się bawić i zapomnieć na chwilę o problemach.
Od początków kina masowość gwarantuje zyski. Żądna rozrywki publiczność jest zatem potrzebna Hollywood, a syndrom Piotrusia Pana to ku dzikiej radości producentów filmowych schorzenie nader popularne w ponowoczesności.

Model superprodukcji ma się świetnie od dziesiątek lat i pewnie jeszcze nie jedno pokolenie wychowa się na kinowych mythopoejach. Choć zapewne gry komputerowe i rzeczywistość wirtualna coraz bardziej będą deptać staruszce kinematografii po piętach. Ale to sprytna bestia, potrafi się dopasowywać do gnającego do przodu świata.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto