Dzieciaki mieszkają w 3 placówkach, choć same mówią o nich "domy". Trudno im się dziwić - faktycznie lublinieckie warunki niczym nie przypominają siedziby w Ciasnej.
Okazały pałac trudno nazwać domem. W Lublińcu zamiast jednego, są trzy budynki plus czwarty - administracyjny. Ciekawość nowego miejsca i chęć przeprowadzki towarzyszyła dzieciom odkąd usłyszały o niej.
- Jest zdecydowanie lepiej, widzę to po dzieciach. Wszędzie jest ich pełno, bo czują się tutaj swobodnie - mówi Barbara Rosowicz-Włoch. - Jeden chłopiec tak bardzo chciał pomagać przy remoncie, że odmówił wyjazdu na wakacje. W końcu wyjechał, ale bronił się rękoma i nogami - śmieje się dyrektorka.
W każdym z domków mieszka ok. 10 dzieci w wieku 4-18 lat. W każdym jest też 5 wychowawców, którzy na zmianę opiekują się dziećmi. W placówce dzieci zostają do 18 roku życia. Później najczęściej wracają w rodzinne strony.
- Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Lublińcu nie dysponuje wystarczającą liczbą mieszkań chronionych. Gdy nasi podopieczni zbliżają się do tego wieku, prosimy władze gmin, z których pochodzą, o mieszkania. Niełatwo jednak wygospodarować taki lokal - mówi dyrektorka.
Niezwykle rzadko zdarza się też, że sytuacja rodzinna poprawia się na tyle, że dziecko może wrócić do rodziców. Od 2010 r. był tylko jeden taki przypadek. - Scenariusz jest podobny. Gdy dziecko trafia do naszej placówki, na początku rodzice je odwiedzają, później przyjeżdżają rzadziej, aż w końcu przestają przyjeżdżać w ogóle - dodaje Rosowicz-Włoch.
Również wizyty w rodzinnych domach często kończą się rozczarowaniem. Stęsknione za rodzicami dzieci jadą tam pełne nadziei, a na miejscu zastają doskonale im znaną smutną rzeczywistość. - Zdarza się, że dzieci dzwonią, żeby je odebrać wcześniej. Wracają tak głodne, że wręcz wyjadają okruszki z talerza - mówi dyrektorka.
W placówce mogę na szczęście liczyć na to, czego brakuje im w domu. Dostają kieszonkowe, mogą zapraszać do siebie rówieśników. Kilka miesięcy po przeprowadzce, w Lublińcu czują się już jak u siebie.
- Nie słyszałam, żeby którekolwiek z moich "służbowych" dzieci zgłaszało, że ktoś mu np. dokucza w szkole, wytyka, że jest z domu dziecka. Nasze dzieci są przecież takie same. Różnią się od innych jedynie tym, że mają smutne oczy - mówi Rosowicz-Włoch.
Bywają też dzieci trudne, agresywne. Takie zachowania wyniosły w domu. Placówka jest jednak w stałym kontakcie ze szkołami, co pozwala na natychmiastową interwencję w przypadku jakichkolwiek problemów.
W rozwiązywaniu tych bardziej przyziemnych, pomagają placówce liczni przyjaciele. - Motocykliści z klubu Shakers of Poland pomalowali nam dach. Kiedyś zadzwonili, ze chcą dla nas coś zrobić. Przyjechali przewieźć dzieci. Nowożeńcy dzwonią i pytają czego potrzebujemy, przekazują nam artykuły szkolne, chemiczne, słodycze. Od uczestników Maratony Komandosa. otrzymaliśmy fantastyczny telewizor, otrzymujmy też wiele wsparcia od komandosów oraz sponsorów - mówi dyrektorka placówki. która nieśmiało przyznaje, że ma jedno marzenie - plac zabaw dla swych służbowych dzieci.
Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?